Kategorie

Dokładnie rok temu opuścił nas rotmistrz Władysław Ząberg. Dzisiaj uczciliśmy pierwszą rocznicę jego śmierci uroczystością na wiązowskim cmentarzu. Oddać hołd przybyła rodzina zmarłego, mieszkańcy, wójt Gminy Wiązowna, radny Stanisław Bogucki, szwoleżer podporucznik rezerwy Sławomir Marcysiak, dyrektor szkoły w Malcanowie i strażacy z OSP Wiązowna, a ksiądz Tadeusz Łakomiec odmówił krótką modlitwę. Pamiętajmy o tym, jak rotmistrz służył ojczyźnie.

Władysław Ząberg urodzony 6 listopada 1915 r. w Malcanowie, był żołnierzem 1. Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego, szwadronu ciężkich karabinów maszynowych oraz Armii Krajowej obwodu „Obroża”.

Jako urodzony na wsi i obeznany z końmi został skierowany do kawalerii. Urodzony strzelec, za wybitne wyniki na pierwszym debiutanckim strzelaniu z broni maszynowej dostał przydział do 1 plutonu szwadronu CKM. Absolwent szkoły podoficerskiej wojskowej 1937 r. Miał wyjść do cywila jesienią 1939 roku, ale zamiast tego wymaszerował na front w stopniu kaprala, jako dowódca drużyny ciężkich karabinów maszynowych w jukach.

W kampanii wrześniowej bił się aż do października. Już w pierwszych dniach dał przykład męstwa, gdy pod Chorzelami poległa obsługa CKMu, kpr. Ząberg pod ogniem nieprzyjaciela wyniósł z pola bitwy cekaem. Otarł się o śmierć, kiedy trafiono w chłodnicę niesionego przez niego na ramieniu Browninga. Otoczony przez sowietów i Niemców pod Przemyślem, rozwiązał swój pododdział i przemknął się z podkomendnymi w rodzinne strony.

W trakcie okupacji organizator konspiracji w Malcanowie, swoje umiejętności z wojska wykorzystał szkoląc ochotników do Armii Krajowej. Trzykrotnie zatrzymywany przez NKWD, trzykrotnie zbiegł z więzienia.

Po wojnie pełnił funkcje społeczne i działał aktywnie na rzecz rozwoju swojej małej ojczyzny. Całe życie pracował z końmi. Mimo sędziwego wieku zajmował się tymi szlachetnymi zwierzętami. Uczestniczył w życiu jednostek Wojska Polskiego dziedziczących kawaleryjskie tradycje oraz oddziałów kawalerii ochotniczej. Odznaczony Krzyżem Armii Krajowej i innymi odznaczeniami.

W 2012 roku awansowany na stopień kapitana. W kawalerii II RP stopień ten nosił nazwę rotmistrza i uchodził za najpiękniejszy stopień w całej armii. Był marzeniem każdego kawalerzysty. Na wniosek Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego por. Ząberg został awansowany przez Ministra Obrony Narodowej i z najpiękniejszym stopniem w kawalerii przeniósł się do Błękitnego Szwadronu.

Jak po latach czas okupacji wspominał rotmistrz Władysław Ząberg:

„Pod koniec sierpnia zostaliśmy zmobilizowani i wysłani na granicę z Prusami Wschodnimi. Mojemu szwadronowi wyznaczono miejsce kilka kilometrów za Chorzelami. Dowódca szwadronu ppor. Bogdan Pawłowicz rozkazał abym ze swoją drużyną podszedł ostrożnie trochę bliżej Niemców. Wiedzieliśmy, że niemieccy żołnierze boją się Polaków jak ognia. Niemcy nacierali, gdy byli pewni swojej przewagi, woleli stracić broń, jak żołnierza. My Niemców też się baliśmy ze względu na to, że jechali czołgami i samochodami lub motorami. Drugiego września odwiedził nas dowódca pułku płk. Janusz Albrecht. W tym dniu zza budynków wyjechało w naszym kierunku pięć niemieckich czołgów. Z boku pojawiła się zmotoryzowana piechota i rozpoczęła się strzelanina. Byliśmy wzięci w dwa ognie, wielu naszych zginęło, w tym mój celowniczy i taśmowy. Aby nie wpaść w okrążenie dostaliśmy rozkaz odwrotu. Po kilku dniach dotarliśmy do Jakubowa (wieś między Mińskiem Maz. a Kałuszynem), w tamtej okolicy przy pomocy czterech CKM-ów spaliliśmy osiem samochodów niemieckich, znowu zginęło wielu naszych. Uciekaliśmy dalej w kierunku Garwolina, a potem wędrując dniami i nocami po lasach dojechaliśmy za Przemyśl. Tam się też dowiedzieliśmy, że jesteśmy między Niemcami a Ruskimi. Jak pokazały się ruskie czołgi dosyć łatwo udało się nam kilka z nich spalić. W pewnej chwili z drugiej strony zobaczyliśmy duży czołg niemiecki, też go ostrzelaliśmy, zaczął się dymić, ale strzelał do nas ciężkimi pociskami. W pewnej chwili zostałem przysypany ziemią od wybuchu, straciłem przytomność. Koledzy z drużyny mnie wyciągnęli i ocucili, dowiedziałem się, że poddajemy się Ruskim. Po krótkiej naradzie część z nas postanowiła uciekać. Zniszczyliśmy CKM-y i długą broń, rozsiodłaliśmy konie i chodu w las. Miałem mapę, o jedenastej narysowaliśmy na piasku zegar, wyznaczyliśmy kierunek na Warszawę. Zaczęliśmy wracać do domu. Następnego dnia zobaczyliśmy dużą wieś, której końców nie było widać. Było cicho, byliśmy głodni, więc postanowiliśmy ostrożnie podejść. Trafiliśmy na podwórko Polaka. Zanim zdążyliśmy coś zjeść otoczyli nas Ukraińcy, jeden zabrał mi buty oficerskie, które dostałem od mojego porucznika, drugi płaszcz, a trzeci koc. Gdyby czwarty chciał mi zabrać mundur postanowiłem użyć pistoletu, który miałem schowany za koszulą. Ale zostawili i poszli sobie. Do domu doszedłem w listopadzie, na podwórku się rozebrałem, a zawszone ubranie zostało spalone. Zaczął się nowy rozdział w moim życiu – partyzantka.”